Postanowiłem stanąć na Dachu Polski. Rysy ze swoimi dwoma tysiącami z kawałkiem, nie wydawały mi się czymś nadzwyczajnym. Ot, kolejna górą na szczycie której chciałem postawić swoją stopę i w końcu przekroczyć tą moją magiczną linię dwóch tysięcy metrów. Nic szczególnego, zdaję sobie sprawę, że pode mną na szczycie Rysów stanęły setki albo nawet setki tysięcy turystów. Może nawet dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcy dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć osób. Być może ja byłbym tym milionowym turystą który postawiłby swoją stopę na górze. Nie spodziewałem się bynajmniej z tego tytułu fanfarów, honorowego obywatelstwa miasta Zakopane czy chociażby darmowego posiłku w schronisku nad Morskim Okiem. Po prostu, dla siebie chciałem tam być.
Październik wydawał mi się ostatnim gwizdkiem na podjecie próby. W to że mi się uda byłem świecie przekonany. Jeśli można być więcej niż święcie to byłem. Śnieżka i Giewont zimą utwierdziły mnie w przekonaniu, że mogę. Na Rysy zimą bym się nie wybrał. Po co mi lawina - ale w październiku nikt nie podziewał się opadów śniegu, tym bardziej ja.
Jak ostatnim razem – autobus relacji Warszawa – Zakopane, późno wieczorową porą. Na Dworzec Zachodni stawiłem się oczywiście bez biletu, licząc , że jednak nie wszystkim przyjdzie do głowy podobna myśl by wybrać się w nocy na weekend do Zakopanego. Niestety nie tylko ja wpadłem na tak genialny pomysł by noc przeznaczyć na przemieszczenie się od punktu A do punktu B. Właściwie te punkty powinienem nazwać: punktem W i punktem Z. Niemniej znalazłem się w grupie szczęśliwców, którzy kupili bilet u kierowcy i po wrzuceniu plecaka do bagażnika zasiadłem w fotelu. Autobus odjeżdżał punktualnie o godzinie dwudziestej trzeciej. Postanowiłem , że za dwie godziny spróbuję zasnąć. Póki co podjąłem rozmowę ze współpasażerką. Okazało się, że też jedzie do Zakopanego. Umówiła się tam ze znajomymi i razem wyjdą w góry.
Przemierzaliśmy noc jadąc w Polskę. Gdzieniegdzie światła świeciły się w oknach. Ktoś nie spał, ktoś pewnie oglądał telewizję, ktoś się kłócił, lub kochał. Próbowałem zasnąć. Po drodze Radom, Kielce, Jędrzejów. Gdzieś w bliżej nieokreślonym miejscu zajazd o wdzięcznej nazwie Las Vegas. Taka polska Ameryka.
Rano Zakopane, obudziłem się właściwie tuż przed wjazdem do miasta. Tak więc mogłem swoje oczy nacieszyć widokiem Tatr. W dworcowej restauracji zamówiłem kawę, kupiłem baterie do czołówki i zastanawiałem się do którego busa wsiąść by dojechać do Morskiego Oka. „Koniec języka za przewodnika” jak mawia stare polskie przysłowie. Usadowiłem się w busie i ruszyliśmy. Cały komplet. Zamknąłem na chwilę oczy i w wyobraźni pojazd zamienił się w autobus wiozący mnie po Andach lub Nepalu. Bo dlaczego by nie? Kiedyś tam też będę i gdy zamknę oczy będę widział polskich górali. Wśród specyficznego zapachu ludzi i bombardowany zdaniami wypowiadanymi przez owych ludzi zbliżałem się do pierwszego, pierwszego? może drugiego etapu. W końcu etap drugi mam za sobą. Palenica Białczańska. Wszyscy wysiadamy. Płacę za bilet wstępu do Tatrzańskiego Parku Narodowego. Za szlabanem stoją dorożki. Woźnice czekają na klientów którym nie chce iść się na piechotę do Morskiego Oka. Tylko koniom chyba jest wszystko jedno. Zimno. Biała para bucha im z pyska.
Po jakimś czasie mojej wędrówki wyasfaltowaną drogą zobaczyłem drogowskaz informujący, że do Morskiego Oka mam godzinę drogi. Schodzę z drogi i idę skrótem po kamieniach. Kolejny drogowskaz – jeszcze pół godziny. W końcu 1410 m n.p.m. schronisko nad Morskim Okiem. Spojrzałem na staw. Nie wydawał mi się duży. Ot taki. Czyli nie imponujący. Przed ruszeniem na szlak na Rysy postanowiłem coś zjeść. Dwie marne parówki za osiem zeta i do tego kawa. Ostatni raz nie wziąłem że sobą żarcia. Jeszcze papieros i kilka zdjęć Morskiego Oka. Zaczynam obchodzić staw z lewej strony. W pewnym miejscu zauważam, że kamienie są oblodzone. Stawiam ostrożnie nogę by się nie pośliznąć. Wyciągam aparat fotograficzny, robię inne ujęcia Morskiego. Gdy w końcu oderwałem się od brzegu i zacząłem wchodzić wyżej uświadomiłem sobie , że owa małość Morskiego Oka jest pozorna. A przede mną kolejny tatrzański staw. Czarny Staw Pod Rysami. Spojrzałem na niego. Faktycznie , nazwa nie przypadkowa mi się wydawała. Woda jakby czarna była w tym stawie. Tuż przy brzegu lód. I Staw ze swoją czarną wodą zostawiłem za sobą. Przede mną droga na szczyt. Pierwsza moja tatrzańska góra jesienią. Skały brązowieją w słońcu. Piękna pogoda, nic tylko iść. Góry tym razem okazują się łaskawe dla mnie. Słońce świeci. Ale stopień nachylenia jest tak duży że męczę się szybko. By odpocząć zatrzymuję się co chwilę i aby nie tracić czasu robię zdjęcia. Chyba już jestem za stary na takie rzeczy. A może palę za dużo papierosów? Może jedno i drugie?
Szlak zakręca, chowa się za skałami. Mam nadzieje że za zakrętem ostatnia prosta na szczyt. Ale moje nadzieje rozwiewa tatrzański wiatr. Do szczytu jeszcze daleko. Patrząc w górę trudno mi określić gdzie jest szczyt. Póki co wypatruję znaków na kamieniach. I ostrożnie stawiam stopy. By nie ruszyć kamieni, by nie poszły w dół, by nie wywołać lawiny. Nawet jeden kamień mógłby komuś zrobić krzywdę. I taka refleksja mnie dopadła na tych kamieniach. Zdałem sobie sprawę, że jeżeli postawie stopę niepewnie i kamień wysunie się i poleci w dół a ja stracę równowagę to mogę również polecieć w dół. Jak w życiu. Jeden krok może sprawić że lecę. A w życiu zrobiłem już kilka niepotrzebnych, czy nieostrożnych kroków. Tutaj grozi taki krok wypadkiem. Potłuczeniem, złamaniem. Może śmiercią w najgorszym wypadku.
Dochodzę do łańcuchów. Od ludzi schodzących wiem, że wyżej jest lód na szlaku a na szczycie leży śnieg. Tuż przy pierwszych łańcuchach też jest lód. By do nich dotrzeć muszę lekko odbić w lewo. Ale już je chwytam obiema rękami. I tylko w głowie mam głos jednego ze schodzących, który każdemu kto znajdował się obok mnie mówił by zawrócić. Że nawet jeśli uda nam się wejść na szczyt to może być problem z powrotem. Ktoś podjął decyzję by wrócić , ktoś by iść dalej w górę. Wśród tych ostatnich jestem ja. Ale zatrzymałem się. I stałem tak patrząc to na szczyt to w dół i zastanawiałem się co zrobić. Powrót to niepowodzenie. Porażka. Wstyd, hańba. Stchórzenie. Wejść na szczyt i powrót w ciemnościach to narażenie się na niebezpieczeństwo. Wypadek to wstyd, doprowadzenie do sytuacji żeby wezwać pomoc to porażka, hańba. Bo przecież mogłem się wycofać. Znalazłem się w najgorszym z możliwych położeniu. Przede mną diabelnie trudna decyzja. Co zrobić? Spojrzałem na szczyt. Na niebie czarny punkt zbliżał się w moją stronę. To kruk szybował nad Rysami. W końcu jakąś decyzję trzeba by podjąć. Odpuszczam. Dochodzę do wniosku że o ile przed zachodem słońca stanąłbym na szczycie to na pewno nie zdążyłbym dojść do schroniska przed zmrokiem. A nie wiem jaka temperatura może być w nocy. Co prawda śpiwór mam ze sobą ale czy by wystarczył? Gdzieś po drugiej stronie grani słyszę lecące kamienie. Ktoś wywołał lawinę czy one same tak z siebie wędrują w dół? Efekt dźwiękowy niesamowity. Patrzę w dół i zaczynam się bać. Że jeżeli potknę się ze zmęczenia to polecę w dół. Czuję jak narasta we mnie strach. I gdy dochodzi już do szczytu (albo tak mi się wdaje) uświadamiam sobie, że jeżeli mnie sparaliżuje to nigdy nie zejdę z tej góry. Pozostanie mi tylko skulić się i czekać na ratunek. Strach czy już panika, mija. Schodzę. Stawiam ostrożnie stopy by nie pośliznąć się na kamieniach. Gubię szlak i jestem zmuszony jeszcze bardziej uważać. Po chwili znów go odnajduję. Czuję coraz większe zmęczenie. Ewidentnie brak kondycji. Zaczyna się zmierzchać. Póki co widzę, nie potrzebuje więcej światła. Ale gdy dochodzę do Czarnego Stawu pod Rysami robi się coraz ciemniej. Przystaję. Zrzucam plecak z pleców i wyciągam czołówkę. Zakładam na głowę. Mam światło. Tuż przed nogami. Po bokach noc rozłożyła czarną płachtę i przykryła wszystko dookoła. Dzwoni telefon. Wyciągam go z kieszeni. To Marcin. Ciekaw jest jak mi idzie. Obiecałem wysłać mu zdjęcie mms’em ze szczytu. Mówię, że odpuszczam, że szukam zejścia do Morskiego Oka i później się odezwę. Nie mogę znaleźć drogi. Przypominam sobie opowieść redaktora naczelnego jednego z czasopism krajoznawczych o taterniku który zamarzł zimą w drodze do Morskiego Oka. W razie co sięgam po telefon i GOPR się trochę wkurzy na mnie jeśli chłopcy będą musieli po mnie wyjść.
Kilkadziesiąt , kilkanaście metrów przede mną podskakuje światło. Spóźnieni wracają ze szczytu. Gdy pierwsze światło zbliża się na tyle do mnie , że rozpoznaję sylwetkę pytam mężczyznę o drogę do Morskiego Oka. On właśnie tam idzie, natomiast ja jak się okazuje idę w przeciwną stronę, wracam do Czarnego Stawu Pod Rysami. Wracamy razem …..po chwili dołącza do nas dwóch chłopaków i dziewczyna. Poznaję ich imiona ( Tomek z Zawiercia oraz Paweł i Ewelina z Wrocławia) Później dowiaduje się , że pierwszy którego napotkałem też ma na imię Tomek i również pochodzi z Zawiercia. Wracamy więc w piątkę. Ewidentnie w tym teamie jestem najsłabszym ogniwem i Kazimiera Szczuka odstrzeliła by mnie bez pardonu. Zdaję sobie sprawę, że opóźniam marsz. Proponuję, żeby sobie szli własnym tempem ale Paweł się nie zgadza. „Wracamy razem” – ucina mój opór. Jest to niewątpliwie gest solidarności ludzi w górach, nie pozostawianie swojego jakby nie było towarzysza ( czyli mnie ) .
Obaj Tomkowie wysunęli się do przodu. I z przodu było słychać ich głosy co jakiś czas informujące o lodzie na szlaku. W miejscach gdzie było bardzo źle, zatrzymywali się i czekali aż przejdziemy, dopiero wtedy znów wysuwali się na prowadzenie. Nie powiem, żebym nie zazdrościł im kondycji. W końcu meta. Schronisko Morskie Oko. Jestem tak zmęczony, że nie mam siły na nic. I jeden i drugi Tomek wracają do Zakopanego. Pytają czy mam nocleg? Jeśli chce, mogę z nimi jechać na kwaterę do Zakopanego i tam przenocować. Mówię, ze jestem padnięty i idę zapytać do schroniska czy mogę na miejscu spać. Ewelina i Paweł zostają w Morskim Oku. Wspinam się po stopniach do kierownika schroniska i pytam o nocleg. Okazuje się, ze w starym schronisku jest jedno miejsce. Mężczyzna pyta mnie czy mam śpiwór. Mam. Płacę za noclegi i wracam do ekipy. Mówię, że zostaję. Z Tomkami mówimy sobie do zobaczenia na szlaku. Jednemu Tomkowi obiecuje, że odwiedzę go na motocyklu w Zawierciu. Ściskamy sobie ręce na do widzenia i wymieniamy się telefonami. Z Pawłem i Eweliną idę do starego schroniska. Odnajduję swoje miejsce i zostawiam plecak. Wychodzę na zewnątrz zapalić papierosa. Nogi bolą mnie jak diabli. Jestem wykończony. Za bardzo , żeby następnego dnia ponowić próbę wejścia na szczyt. Postanawiam nigdy w życiu nie wracać w góry. Za bardzo mnie męczą. Nienawidzę gór ! Doświadczyłem to za każdym razem gdy wchodziłem na każdą kolejną górę. Na Trzy Korony w Pieninach, Śnieżkę w Karkonoszach, Giewont w Tatrach. Ale Rysy mnie dobiły. Rozmawiam przez telefon z Marcinem. Mówię mu, że już jestem w schronisku, już jestem bezpieczny i że nigdy więcej nie pojadę w góry.
Obiecuje mi, że w przyszłym roku razem wejdziemy na Rysy.
Czas na sen. Zasypiam w sali pełnej ludzi.
***
Rano śniadanie w schronisku, kawa i powrót do Palenicy. Gdzieś przed potokiem Roztoka przez drogę przebiegają łanie. Ich kopyta stukają po asfalcie. Po chwili znikają wśród drzew. Na drodze do Morskiego Oka coraz więcej ludzi. Wracam busem do Zakopanego. Złość na siebie i góry znika. W Zakopanem podejmuję decyzję. Wsiadam do samochodu jadącego do Kuźnic. Jeśli nie Rysy to przynajmniej Kasprowy Wierch. Oczywiście na własnych nogach. Zimą byłem na Kasprowym Wierchu ale wjechałem kolejką, więc tak jakbym nie był tam wcale. Tak się nie liczy. Teraz skręcam w lewo na szlak wiodący na szczyt Kasprowego. W kolejce do stacji Polskich Kolei Linowych stoi kilkadziesiąt osób.
Idę wzdłuż potoku Bystra. Na szlaku kilka osób. Chłopak z dziewczyną, dwóch zakonników w brązowych habitach. Większość w wagonikach, które czasami przesuwają się nad moją głową. Zmęczenie z dnia poprzedniego daje mi w kość, robię znowu częściej przerwy. Na jednym z takich postojów spotkałem małe rude zwierzątko z białym brzuszkiem. Pomyślałem, że jeżeli zrobię jakikolwiek ruch to ono ucieknie. Nawet nie próbowałem sięgnąć po aparat. Popatrzyliśmy na siebie i po chwili zobaczyłem jego ogonek. Mogłem ruszyć dalej. Zastanawiałem się jak długo będę jeszcze szedł wśród drzew? Jeśli tylko wyjdę z ich cienia to już niewiele mam do przejścia. Ale każdy krok stawał się coraz trudniejszy. Każdy wymagał jeszcze większego wysiłku. I znowu szlak zakręcał, wił się niczym wąż wygrzewający się w słońcu i nagle czymś przestraszony chował się wśród kamieni. Gdy wyszedłem z cienia , zobaczyłem budynek obserwatorium meteorologicznego. Zobaczyć a być obok niego to dwie różne sprawy. Na szczęście pogoda dopisuje. Pocieszam się, że nie będę musiał wracać na piechotę.
I w końcu upragniony szczyt. Taki lizak , nagroda pocieszenia. Patrzę na Świnicę i Krywań. Góry na których nie byłem. Robię zdjęcia. Tysiąc dziewięćset osiemdziesiąt siedem metrów nad poziomem morza.
Copyright © 2014 by gorskieblogi